„Bullitt” to film sprzed 51 lat (w kinach pojawił się w 1968 roku), wyreżyserowany przez Petera Yatesa. W kryminale toczącym się w San Francisco umieszczono 11-minutowy pościg, który do dziś jest najsłynniejszą tego typu sceną w historii kina. Frank Bullitt, grany przez Steve’a McQueena, jedzie Fordem Mustangiem GT Fastbackiem i goni przestępców poruszających się Dodge’em Chargerem R/T 440 Magnum. Przestępcy przegrywają.
Przegrywa też świat, który ma coraz mniej takich samochodów, jak nowy Ford Mustang Bullitt, wprowadzony na rynek dokładnie w 50. rocznicę powstania filmu. Bo takiego dźwięku i wrażeń z jazdy próżno szukać w innych autach. Póki co jednak samochód jest, można go kupić, a więc także cieszyć się nim. Sprawdziliśmy jaka to radocha podczas jazdy.
Po pierwsze, z zewnątrz Bullitt różni się znacznie od Mustanga GT. Nie tylko chodzi o kolor, taki jak w filmie, który nazywa się Dark Highland Green (choć można zamówić także auto czarne, czego nie robią klienci niemal nigdy), ale i o drobiazgi. Z tyłu logo Mustanga zajmuje celownik z napisem „Bullitt”, a z przodu, na grillu, nie ma żadnych emblematów charakterystycznych dla Mustanga. 19-calowe felgi są czarne, a prześwitują zza nich czerwone hamulce Brembo. Samo patrzenie na ten samochód dostarcza radochy, zgodnie zresztą z tym, jak miało być. Bo Darell Behmer, projektant auta i Mustangów w ogóle, powiedział, że auto „nie musi niczego udowadaniać, jest po prostu cool”.
W środku też są zmiany, inaczej wygląda zestaw zegarów, a w oczy rzuca się biała kulka dźwigni zmiany biegów. Ford Mustang Bullitt dostępny jest bowiem wyłącznie z manualną skrzynią, to rzadkość w dzisiejszych czasach. Kiedy autem jeździ się dynamicznie albo sportowo, wrażenia są genialne. Skrzynia jest krótka, drążek nie chodzi lekko, tak jakby człowiek cofnął się w czasie o lata. Z drugiej strony zmienianie biegów w narowistym Bullitcie podczas stania w korku jest koszmarem.
Siedzenia są „amerykańskie”, grubsze, wygodniejsze, bardziej komfortowe. Europejskie samochody, także sportowe, mają fotele jak krzesła, amerykańskie jak kanapy. Które są lepsze? Do sportu pewnie te nasze, do poruszania się po prostych i długich autostradach te ichnie. Pojechaliśmy Bullittem do Poznania i z powrotem. 600 km pokonanych w komfortowych warunkach autostradą A2, plus wsłuchiwanie się w mruczenie V8, plus te fotele, to była radocha. Auto jest zresztą doskonale wyciszone, żeby do uszu dochodził tylko dźwięk silnika.
No właśnie, ten dźwięk robi największą robotę. Każde światła, każde przyspieszenie, odpalenie auta to banan pojawiający się na twarzy. Gulgot, głęboki, basowy brzmi jak motoryzacja, która odchodzi w przeszłość, zastępowana przez hybrydy plug-in, miękkie hybrydy, motory 3-cylindrowe z turbo i pełne elektryki. Bullitt podczas każdej zmiany biegów automatycznie wytwarza międzygaz. To charakterystyczne strzelanie i wzrost obrotów są jak ciągłe dostarczanie organizmowi adrenaliny.
Jak Mustang Bullitt jeździ? Fantastycznie, ale kiedy droga jest pusta i długa. To bardzo komfortowe, wspaniałe auto, z dobrym układem kierowniczym, fantastycznymi hamulcami i wbijającym w fotel przyspieszeniem. Seria dostała silnik V8 wzmocniony względem wersji GT o 10 KM. Oznacza to, że motor generuje 460 KM. Napęd przenoszony jest na tył, więc sami rozumiecie. Mustangiem można zerwać przyczepność w dowolnej chwili. Albo zapiszczeć na pierwszym, drugim, a potem także trzecim biegu. Maksymalna wydajność silnika ma miejsce przy 7 tys. obrotach, a kończy się przy 7400, zatem ostra wysokoobrotowa jazda wymaga wprawy.
Choć wygląda jak pomnik historii, Bullitt jest na wskroś nowoczesnym autem. Ma półaktywne zawieszenie Magnetic Ride, dostosowywane do warunków tryby jazdy (w tym wyścigowe), cały pakiet wspomagaczy typowych dla dzisiejszych czasów (system multimedialny, ostrzeganie o aucie w martwym punkcie, aktywny tempomat itede). W Polsce kosztuje 216 600 zł, 20 tys. więcej niż GT. No ale wiadomo, że wszyscy mają do czynienia z fanem czterech kółek, a nie tylko osobą, dla której samochód jest środkiem transportu.