Przerywanie obrad Sejmu w dowolnej chwili to prosta droga do sparaliżowania prac parlamentu
Przerwa zarządzona podczas pierwszego posiedzenia Sejmu na pozór wyglądała zupełnie niewinnie. Może się jednak okazać bombą z opóźnionym zapłonem. Regulamin Sejmu, będący odpowiednikiem poselskiej konstytucji, mówi wyraźnie w artykule czwartym, że "po złożeniu przez posłów ślubowania Marszałek Senior przeprowadza wybór Marszałka Sejmu". Tymczasem zamiast przeprowadzenia tego wyboru, zgodnie z wolą większości posłów, marszałek senior zarządził tygodniową przerwę w obradach. A przecież prezydent RP zwołał pierwsze posiedzenie Sejmu na
19 października i w tym dniu zgodnie z zapisem regulaminu izba powinna wybrać marszałka. Odraczając posiedzenie, stworzono niebezpieczny precedens pozwalający w przyszłości przerywać obrady w dowolnej chwili i na dowolnie wybrany okres. Prosta to droga do sparaliżowania prac parlamentu, jeśli tylko zechce tego większość, umiejąca przegłosować wniosek o najbardziej nawet fantastyczne, ale wygodne politycznie odroczenie obrad. Marnym tłumaczeniem jest, że w ten sposób Sejmowi będzie łatwiej wybrać marszałka. Jednoznaczne zapisy prawa nie mogą być obchodzone za pomocą precedensów. W ten sposób można bowiem wkroczyć na równię pochyłą.
Piłsudczykom udało się po zamachu majowym bez uchwalania nowej konstytucji faktycznie sparaliżować parlament i zmienić ustrój państwa. A stało się to możliwe dzięki sprytnej pułapce, jaką na posłów zastawił Piłsudski. Tak długo debatował jesienią 1926 r. z marszałkiem Maciejem Ratajem na temat otwarcia sesji Sejmu, że musiało dość do naruszenia art. 25 konstytucji, mówiącego o zwołaniu Sejmu do końca października. Aby nie doprowadzić do pogwałcenia konstytucji, najpierw Rataj, a potem cały Sejm zgodził się na rzecz - wydawałoby się - drobną i niegroźną: by prezydent RP odrębnym zarządzeniem jeszcze w październiku 1926 r. zwołał sesję Sejmu, a kolejnym, już w listopadzie 1926 r., ogłosił faktyczne jej otwarcie. Z czasem rząd wywiódł z tego interpretację, że konstytucyjnemu wymogowi zwołania Sejmu staje się zadość, jeżeli prezydent jedynie podpisze zarządzenie o zwołaniu sesji bez jej faktycznego otwierania. Oznaczało to, że formalnie zwołany parlament nie mógł się faktycznie zbierać i podejmować prawomocnych decyzji. Z czasem "udoskonalono" ten mechanizm do tego stopnia, że prezydent zarządzał zwołanie sesji, ale jeszcze przed otwarciem odraczał ją na trzydzieści dni (do czego miał konstytucyjne prawo), a następnie zamykał posiedzenie, które w ten sposób niby się odbywało, ale faktycznie tak się nie działo.
Dzisiaj nic nie wskazuje na to, by PiS chciało wykorzystać precedensowe przerwanie obrad do paraliżowania prac parlamentu. Nie warto jednak prowokować losu, bo łatwiej wilka z lasu wywołać, niż go tam z powrotem zapędzić.
19 października i w tym dniu zgodnie z zapisem regulaminu izba powinna wybrać marszałka. Odraczając posiedzenie, stworzono niebezpieczny precedens pozwalający w przyszłości przerywać obrady w dowolnej chwili i na dowolnie wybrany okres. Prosta to droga do sparaliżowania prac parlamentu, jeśli tylko zechce tego większość, umiejąca przegłosować wniosek o najbardziej nawet fantastyczne, ale wygodne politycznie odroczenie obrad. Marnym tłumaczeniem jest, że w ten sposób Sejmowi będzie łatwiej wybrać marszałka. Jednoznaczne zapisy prawa nie mogą być obchodzone za pomocą precedensów. W ten sposób można bowiem wkroczyć na równię pochyłą.
Piłsudczykom udało się po zamachu majowym bez uchwalania nowej konstytucji faktycznie sparaliżować parlament i zmienić ustrój państwa. A stało się to możliwe dzięki sprytnej pułapce, jaką na posłów zastawił Piłsudski. Tak długo debatował jesienią 1926 r. z marszałkiem Maciejem Ratajem na temat otwarcia sesji Sejmu, że musiało dość do naruszenia art. 25 konstytucji, mówiącego o zwołaniu Sejmu do końca października. Aby nie doprowadzić do pogwałcenia konstytucji, najpierw Rataj, a potem cały Sejm zgodził się na rzecz - wydawałoby się - drobną i niegroźną: by prezydent RP odrębnym zarządzeniem jeszcze w październiku 1926 r. zwołał sesję Sejmu, a kolejnym, już w listopadzie 1926 r., ogłosił faktyczne jej otwarcie. Z czasem rząd wywiódł z tego interpretację, że konstytucyjnemu wymogowi zwołania Sejmu staje się zadość, jeżeli prezydent jedynie podpisze zarządzenie o zwołaniu sesji bez jej faktycznego otwierania. Oznaczało to, że formalnie zwołany parlament nie mógł się faktycznie zbierać i podejmować prawomocnych decyzji. Z czasem "udoskonalono" ten mechanizm do tego stopnia, że prezydent zarządzał zwołanie sesji, ale jeszcze przed otwarciem odraczał ją na trzydzieści dni (do czego miał konstytucyjne prawo), a następnie zamykał posiedzenie, które w ten sposób niby się odbywało, ale faktycznie tak się nie działo.
Dzisiaj nic nie wskazuje na to, by PiS chciało wykorzystać precedensowe przerwanie obrad do paraliżowania prac parlamentu. Nie warto jednak prowokować losu, bo łatwiej wilka z lasu wywołać, niż go tam z powrotem zapędzić.
Więcej możesz przeczytać w 44/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.